plakat

plakat

sobota, 25 października 2014

Rozdział 5

 Powoli idę pustymi uliczkami słysząc jedynie swój własny oddech. Drogę oświetlają lampy, bo gdyby nie one, panowała by tu nieprzyjemna ciemność. Siadam na schodach znajdujących się przed jakąś piekarnią, której o dziwo nie kojarzę. Wyjmuję z kieszeni kurtki telefon i szybko znajduję numer, który dzwonił do mnie dość niedawno. Na szczęście (bądź nieszczęście) mam go w kontaktach, więc wiem, kim była osoba, która próbowała się ze mną skontaktować. 
Czekam dosłownie 3 sygnały i słyszę ciche ''halo?'' po drugiej stronie słuchawki. 
- Dobry wieczór - mówię, wbijając wzrok w buty. - Z tej strony Harry. Chciałbym...
- Wiesz chłopcze, która jest godzina? - pyta retorycznie, nie oczekując ode mnie odpowiedzi. - Dzwoniłam kilka godzin temu. 
- Myślałem, że to coś ważnego, więc oddzwaniam - tłumacze wzruszając ramionami. - W końcu pani i Louis nie utrzymujecie kontaktów, a nie jestem na tyle naiwny i bezmyślny, by uwierzyć w to, że nagle zainteresowała się pani synem. 
- Pozwolisz, że wyjaśnię, czemu do ciebie dzwoniłam - mówi kobieta ignorując moje słowa. 
- Słucham - rzucam obojętnie. 
- Twoja mama do mnie dzwoniła. Mówiła, że Louis jest chory, bardzo poważnie - tłumaczy wolno i wyraźnie, a ja zupełnie nie potrafię odróżnić emocji, jakie jej towarzyszą - Chciałam spytać ciebie, czy to prawda. 
- Teraz dopiero zainteresowała się pani swoim synem? Louis pani nie potrzebuję i jestem pewny, że nie ma zamiaru nawet pani widzieć - mówię dosadnie, podkreślając każde słowo. 
- Jestem jego matką. 
- Nie jest pani, już nie. Dokładnie od chwili, w której Louis powiedział pani o tym, że jest ze mną, że mnie kocha, że ja kocham jego. Od chwili, w której wyrzuciła go pani z domu i powiedziała, by nie wracał. Od chwili, w której on potrzebował swojej matki jak nigdy dotąd, a jej poprostu nie było. Louis nauczył się żyć bez pani, dlaczego chce go pani znów krzywdzić i zburzyć jego własny wybudowany już świat? - Odpowiada mi jedynie głucha cisza, która po chwili zaczyna robić się irytująca. - Cóż, tak myślałem. Na pani miejsu też byłoby mi niesamowicie wstyd. 
- Ale nie jesteś na moim miejscu i nie potrafisz chociaż przez ułamek sekundy poczuć tego, co ja czuję każdego dnia. Straciłam Louisa, ale chce to naprawić. 
- Wątpie, żeby się pani udało. - Zwykle staram się być miły dla ludzi i mieć dla nich szacunek, ale do tej kobiety już dawno go straciłem.
- Powiesz mi wreszcie, czy to prawda, że Louis ma raka? - pyta dość spokojnie, zupełnie, jakby przejmowała się synem, bo ''tak wypada'', a ja czuję nieprzyjemny chłód towarzyszący mi, kiedy wypowiada trzy ostatnie słowa. To samo zdanie boli za każdym razem, gdy je słyszę.
- Tak - odpowiadam krótko. - Proszę więcej nie dzwonić. Dobranoc. 
Naciskam czerwoną słuchawkę i wkładam telefon do kieszeni. Nie przewidziałem, że ta rozmowa będzie właśnie tak wyglądać.

***

 Przekręcam klucz w zamku i po chwili wchodzę do mieszkania zamykając za sobą drzwi tak cicho, by nie obudzić Louisa. Chcę pójść do sypialni, ale po drodze zatrzymuje mnie cichy, zachrypnięty głos.
- Gdzie byłeś? - Staję w miejscu rozglądając się po ciemnym mieszkaniu. W jednej chwili w kuchni zapala się światło, przez co szybko odwracam się w jej stronę. Louis siedzi przy stole, z kubkiem pełnym jakiejś cieczy w rękach i leżącym Łatkiem na jego kolanach. Wygląda, jakby nie spał od tygodnia. 
- Wyszedłem się przewietrzyć - wyjaśniam, wzruszając ramionami. Louis chwilę patrzy na mnie nieusatysfakcjonowany moją odpowiedzią, lecz wreszcie decyduje się postawić kotka na ziemi i wstać by powoli podejść do mnie, zawieszając ręce na mojej szyi. 
- Kochasz mnie? - pyta, wplątując palce w moje włosy. 
- Louis, przecież wiesz, że... - zaczynam, ale chłopak nie daje mi skończyć. 
- Wiem, ale ty tak pięknie to mówisz. - Uśmiecha się słodko, przez co wygląda jak malutkie dziecko, proszące o chociaż najdrobniejszą czułość. Przyciągam go do siebie, kładąc dłonie na jego biodrach. Delikatnie całuje jego czoło, które wydaje się być rozpalone. 
- Dobrze się czujesz? Chyba masz temperature - mówię, a chłopak wzdycha zamykając oczy. 
- Kocham cię, Harry - szepcze ze spuszczoną głową. Unoszę delikatnie jego podbródek i składam krótki pocałunek na jego cieniutkich wargach. 
- Kocham cię, Louis. Bardzo cię kocham.
- Jak bardzo? - pyta, kiedy kładę ręce na jego udach pomagając mu opleść nogi wokół mojego pasa. Idę powoli w kierunku sypialni, próbując nie potknąc się o dywan lub o Łatka, który znalazł sobie miejsce do spania prawie na środku przejścia z salonu na korytarz. 
- Mam ci to udowodnić? - pytam, kładąc go na łóżku, a sam podpieram się rękoma, by na niego nie upaść. 
- Pokaż mi, jak bardzo mnie kochasz - mówi stanowczo, chwytając za moją koszulkę. 
- Bardzo. - Łącze nasze wargi skradając delikatne pocałunki z ust bruneta. Po chwili przenoszę je na szyję chłopaka, pieszcząc skóre na niej. Wiem, że Louis kocha, kiedy całuję go właśnie w to miejsce, a ja kocham sprawiać mu przyjemność. Pocałunki na początek są suche, poprostu moje wargi na skórze jego szyi. Potem mój język zostawia mokre ślady, które podkreślam delikatnymi całusami. Louis odchyla delikatnie głowę, a ja kilka razy całuję jego szczęke, po czym znów wracam do szyi. Słyszę, jak cicho szepta moję imię pośród masy westchnień. 
- Widzisz, jak bardzo cie kocham? - Zdejmuję jego bluzkę i składam pocałunki na jego klatce piersiowej. 
- Harry? - mówi cicho, unosząc głowę i patrzy na mnie, uśmiechając się delikatnie. 
- Tak? 
- Też cie kocham, ale nie mam siły ci tego teraz pokazać, przepraszam - wzdycha, spowrotem opadając na łóżko. 
- Nie musisz. - Uśmiecham się i składam którtki całus na czubku jego nosa. - Wszystko w porządku? 
- Tak, tak, znaczy...nie - Patrzę na niego pytająco. - Chyba serio mam temperaturę, ale proszę, dokończ. 
- Nie ma mowy - mówię stanowczo, pomagając mu założyć koszulkę od piżamy. 
- Ale Hazz...
- Nie ma żadnego ale. Leż, zaraz przyniosę ci herbatę i położysz się spać. 
 Po chwili wręczam brunetowi szklankę z gorącą herbatą i przykładam do jego czoła niedawno wyjęty spod zimnej wody ręcznik. 
- Sen to chyba dobry pomysł- mówi cicho, kiedy przykrywam go kołdrą. - Jestem wyczerpany
- Więc dobranoc, kochanie. - Składam na policzku Louisa czuły pocałunek i kładę się obok niego. Chłopak odstawia pusty już kubek na szafkę nocną i układa się na plecach tak, by nie zrzucić z czoła ręcznika. 
- Będziesz tutaj? - pyta, a jego oczy znajdują się już pod powiekami. 
- Całą noc - upewniam go kiwając głową. Za chwilę razem z Louisem odpływamy przysłowiową łodzią do przysłowiowej krainy snów. 

***

 Budzę się jakby pozbawiony wszystkich sił, lecz odnajduję je, by wstać z łóżka i udać się do salonu. Nagle zauważam Louisa stojącego bez koszulki przed lustrem. 
- Harry... - mówi cicho, kiedy podchodzę do niego i kładę dłonie na jego biodrach.  Jego ciało jest takie drobne, takie kruche. Mam wrażenie, że w każdej chwili może się ono po prostu stłuc, popękać jak wiotka szklanka, którą ktoś przez przypadek rozbił o podłogę. Boję się tego, że Louis z dnia na dzień chudnie. Boję się, że straci siły i któregoś dnia zobaczę, jak upada, a ja tak bardzo nie chcę tego widzieć. Czasem mam wrażenie, że każdy człowiek zrobiony jest z twardego, wytrzymałego materiału, z czegoś w rodzaju żelaza, ale nie Louis. Louis jest jakby ze szkła. Każdy milimetr jego ciała jest jak kruche szkło, które można zbić jednym ruchem. Za niecałe trzy miesiące spadnie z półki, upadając i rozbijając się na małe kawałeczki, które każdego dnia będą sprawiać mi ogromny ból, wbijając się gdzieś w moje serce. 
Najbardziej boję się tęsknoty. Boję się tego, że będę chciał poczuć jego usta w dzień i ramiona w nocy. Że będę chciał usłyszeć jego głos, spojrzeć w te piękne, niebieskie tęczówki, w których potrafię zatonąć bez pamięci. Że będę chciał poczuć, jak jego palce idealnie dopasowują się w przerwe między moimi, kiedy spacerujemy po parku. Że poprostu będe go potrzebował, a jego nie będzie. Będę chciał pokazać mu, jak bardzo go kocham, a jego nie będzie. On zniknie, rozpryśnie się, stłucze. Chcę go zatrzymać tutaj, ale co mogę zrobić? Zupełnie nic. Bezsilność to kara, ale czy kiedykolwiek byłem złym człowiekiem, by na nią zasłóżyć? 
- Jesteś piękny - szepczę, kładąc głowę w zagłebieniu szyi Louisa. Patrze na nasze odbicia w lustrze i widzę nie jedną, a dwie postacie ze szkła. Jesteśmy tak idealnie prawdziwi, ale za razem jakby stworzeni przez pisarza smutnych powieści, które nie zawsze mają szczęśliwy koniec. 
- Ale Harry, zobacz - mówi cicho, ledwo stojąc na nogach. Po chwili odsłania lewe biodro, a ja czuję, jakbym zaraz miał zemdleć. Louis pokazuje palcem na szaro-czerwoną plamę, mającą może pięć centymetrów długości i osiem szerokości. Kucam przed nim, przyglądając się bliżej dziwnej ranie, wyglądającej jak ogromy siniak. 
- Jedziemy to szpitala - mówię nagle, a Louis kręci głową, zakładając bluzke. 
- Nigdzie nie idę. - Siada na kanapie krzyżując ręce na klatce piersiowej. 
- Louis, proszę. Niewiadomo co to może być. Obiecuję, że nie będziesz tam dłużej niż jeden dzień. 
- Ale... - zaczyna, lecz nie kończy widząc, jak piorunuje go wzrokiem zza blatu kuchni. 
- Jak się czujesz? - pytam, kiedy brunet siada na jednym z krzeseł na przeciwko mnie. - W nocy miałeś temperature. 
- Już lepiej, ale jestem głodny - mówi, a ja uśmiecham się w duchu. Dobrze, że przynajmniej nadal chce coś jeść. 
- Mogą być grzanki z Nutellą? 
- Jasne, tylko ich nie spal. - Śmieje się, a ja rzucam w niego ścierką. - Ałć!
- Chyba nie doceniasz moich zdolności kucharskich. - Zakładam fartuch i wyciągam opakowanie grzanek z szuflady po czym wkładam dwie do tostera. 
- Fartuch? Do robienia grzanek? Jesteś głupi czy głupi? - Louis odrzuca do mnie ścierke, która za chwilę ląduje na podłodze. 
- Chamski Louis to mój ukochany Louis, zaraz po uroczym Louisie i Louisie pode mną w łóżku, krzyczącym moje imię - mówię uśmiechając się zadziornie i całuję czubek nosa bruneta. 
- Jesteś niemożliwy. - Kręci głową z uśmiechem, przyciągając mnie do pocałunku po czym złącza nasze usta. 
- Grzanki gotowe! - Odsuwam się od Louisa, kiedy słyszę, jak grzanki wyskakują z tostera. Za chwilę podaję chłopakowi dwie kromki posmarowane Nutellą. - Smacznego. 
 Louis zjada śniadanie po czym łyka wyznaczone tabletki. Po parunastu minutach jesteśmy gotowi do wyjścia. 
 - Harry? - mówi cicho podchodząc do mnie. W ręce trzyma swoją liste. 
- Słycham, Lou? 
- Zostało jeszcze dziesięć punktów. - Podaje mi kartkę. 
- Jutro pojadę do Bena spytać o ten dom. Obiecał, że coś załatwi. 
- W porządku. - Uśmiecha się, a ja nachylam się nad nim, by delikatnie pocałować go w czubek nosa. 

***

 Kiedy dotarliśmy do szpitala okazało się, że Louis musi zostać tam do wieczora na badaniach, dlatego postanowiłem pojechać do mojego ojczyma w sprawie wybudowania domu. Po drodze mijałem dość duży kościół, do którego kiedyś chodziłem dość często. No właśnie, kiedyś. 
 
Parkuję auto na niedużym parkingu przed budynkiem i idę w jego stronę. Otwieram duże, drewniane drzwi i widzę mnóstwo pustych ławek oraz kaplice. W kościele jest zupełnie pusto. Siadam w pierwszej ławce patrząc na krzyż wiszący na ścianie przede mną. 
- Coś ty najlepszego zrobił... - mówię, spuszczając głowę. - Dlaczego chcesz mi go zabrać? On zawsze był dobrym człowiekiem, nie zasługuje na śmierć, nie teraz, nie w taki sposób. 
 Kręcę głową czując łzy napływające do moich oczu.
- Przecież kochasz wszystkich ludzi i nie chcesz dla nich cierpienia. Dlaczego dałeś mu tak mało czasu? To dlatego, że on przestał w ciebie wierzyć? To nie prawda. On wierzy, ale ma do ciebie uraz. Ja też wierzę, ale to, co zrobiłeś nie jest w porządku. Dlaczego dałeś mu tą chorobę? Wiesz, że ja go kocham? Wiesz, że jest dla mnie wszystkim? Stworzyłeś świat, mój własny świat, mojego Louisa, czemu teraz go niszczysz? - Łzy powoli spływają po moich policzkach zostawiając mokre ścieżki. 
- To nie jego wina. - Słyszę nagle i odwracam się. Za mną siedzi mała staruszka i uśmiecha się do mnie przyjaźnie. 
- Myślałem, że nikogo tu nie ma.
- Byłam tutaj cały czas, ale nie siedziałam w tym miejscu - tłumaczy. - Słyszałam wszystko, co mówiłeś do Boga. Nie obwiniaj go o wszystko. 
- Łatwo pani mówić. Mój chłopak, Louis jest chory na raka, za niecałe trzy miesiące go stracę. Nie potrafię nie mieć do niego żalu, bo to on tak postanowił. 
- Wierzysz w jego istnienie? - pyta, a ja wzruszam ramionami. 
- Nie wiem. Kiedyś dużo się modliłem, bo miałem złą sytuacje w domu. 
- Pomógł ci? 
- Sam nie wiem czy on, czy może po prostu los, albo przypadek, ale ktoś lub coś postawiło na mojej drodze Louisa, gdy wszystko zaczynało się walić - wyjaśniam powoli. - Skoro to on mi go podarował, to dlaczego go teraz zabiera? 
- Bo anioły nie mogą żyć tyle, ile chcemy, by żyły - mówi cicho, a ja unoszę wzrok napotykając jej brązowe tęczówki, które błyszczały zza okularów. - Kiedy coś się psuje Bóg zsyła nam anioła, by pomógł wszystko naprawić, po czym poprostu go zabiera. 
- Co chce pani przez to powiedzieć? 
- Kiedyś ktoś pozbawił mnie rodziny. Modliłam się i prosiłam o nią, by do mnie wróciła. Bóg przysłał mi mojego męża, z którym mam dwójke wspaniałych dzieci. Stworzyłam z nim nową rodzine. Lecz pewnego dnia miał wypadek i odszedł, ale pozostawił moje życie naprawione, jedynie z bliznami po jego odejściu. Teraz moje dzieci są dorosłe, a ja mam pięcioro wspaniałych wnucząt. - Uśmiecha się patrząc w stronę ołtarza. - Bóg kocha ciebie i kocha Louisa. On nie chce waszego cierpienia. Chciał dać ci kogoś, kto cię uratuje, naprawi twoje życie. 
- Ale czy musi go zabierać z powrotem?
- To tylko i wyłącznie jego decyzja. My nie możemy nic zrobić. 
Spuszczam głowę wbijając wzrok w podłogę. To, co mówiła staruszka nie trzymało się kupy, ale może było w tym ziarenko prawdy? Może to prawda, że moje poznanie Louisa nie było przypadkowe? Nie wiem, czy wierzę w anioły i ich śmierć po naprawieniu czyjegoś życia, bo w końcu jaki sens w tym, że swoim odejściem znów je zniszczą? 
- Muszę już iść - mówi staruszka wstając powoli. - Uściskaj tego chłopca ode mnie i powiedz mu, żeby się nie poddawał i dbaj o niego, najlepiej jak potrafisz. Być może wtedy Bóg uzna, że lepiej będzie zostawić go przy tobie. 
Kiwam głową obdarowując staruszkę ostatnim uśmiechem. 
- Skoro Louis jest aniołem, to dlaczego pozbawiłeś go szkrzydeł? - pytam, jakby sam siebie. - Skoro Louis jest aniołem, to powinien zostać tutaj, ze mną. Proszę, pozwól mu zostać tutaj, błagam. 
 Słyszę dzwonek mojego telefonu. Szybko wyjmuję go z kieszeni i naciskam zieloną słuchawkę. 
- Halo? - mówię cicho, ale wyraźnie.
- Cześć, Harry. Z tej strony Amy Reed. Przed chwilą badałam Louisa i mam złą wiadomość. - W jednej chwili poczułem, jakby moje nogi zrobione były z waty. Chciałem zatkać uszy, by nie słyszeć końca zdania. - Musisz tutaj przyjechać, słyszysz? 
- Ale co się dzieje?! 
- Louis stracił bardzo dużo krwi. Ktoś musi mu ją oddać . On jest teraz nieprzytomny, dlatego nie mogę zapytać go, kto ma tę samą grupę, co on. Musisz przyjechać tutaj, wtedy zobaczymy, czy ty jesteś w stanie to zrobić. Jeśli masz inną grupę, będziemy dzwonić po wszystkich waszych znajomych, aż ktoś się wreszcie nie znajdzie. Mamy czas do wieczora, inaczej może być znacznie gorzej. 
- Zaraz tam będę, już jadę, zaraz będę - mówię, nie zwracając uwagi na moje niepoprawnie ułożone zdania. Moje wszystkie mięśnie trzęsą się niesamowicie. 
- Miałeś pomóc, do cholery! A nie pozbawiać go krwi! - krzeczę ostatni raz w stronę ołtarza po czym wybiegam z kościoła.

Dlaczego to wszystko się dzieje? Skoro Louis jest aniołem, to dlaczego krwawi? Przecież anioły nie krwawią, prawda?



__________________________________
Mamy 5 rozdział :) 
Informuję 8 osób, a pod ostatnim rozdziałem był jedynie jeden komentarz :( Proszę, komentujcie (jeśli oczywiście macie czas i ochotę, do niczego nie zmuszam, najważniejsze jest dla mnie to, że czytacie to opowiadanie, to naprawdę wiele dla mnie znaczy :)) rozdziały, bo komentarze są ważne, chciałabym znać Waszą opinie :) 

Następny rozdział w sobotę i UWAGA UWAGA pojawi się nowy bohater (ktoś, kogo na pewno pokochacie tak, jak ja :D). Podpowiem, że jest to uroczy blondynek, który zaprzyjaźni się z naszym Larrym ;D W jednym z rozdziałów go na chwilkę znienawidzicie, ale tylko na chwilkę :) 

Więęęc 
Do ''zobaczenia'' za tydzień xx



środa, 15 października 2014

Rozdział 4

 Jak to jest, że pomimo całego bólu, który towarzyszy mi każdego dnia, potrafię wciąż się uśmiechać? Że istnieją jeszcze momenty, w których jestem naprawdę szczęśliwy? Głównym powodem mojego uśmiechu jest Louis, to dlatego uważam, że posiada on jakąś cząstke mnie. 
Nie wiem, czy po jego odejściu dam sobie radę, ale jednego jestem pewny-nie będę już tym samym Harrym. Powoli upadam, tracąc skrzydła, które zyskałem gdy poznałem Louisa. Moje życie kiedyś wyglądało inaczej. Moi rodzice nie zwracali na mnie uwagi, a kiedy zmarł tata, mama zaczęła nadmiernie palić. Na szczęście po kilku miesiącach spotkała Bena i dla niego wyszła z okropnego nałogu, przez co do teraz jestem mu ogromnie wdzięczny. Gdy poznałem Louisa poczułem, jakby wszystkie problemy kumulujące się na moich barkach tak po prostu spadły, przestały istnieć. To on nauczył mnie na nowo funkcjonować, kiedy byłem na skraju rozpaczy i, może to niepokojące, jedną nogą w grobie. Przed spotkaniem Louisa byłem wrakiem człowieka. Wiele problemów i zmartwień zbierało się w jedność, która wreszcie postanowiła we mnie uderzyć uświadamiając mi, że nie jestem czegokolwiek wart. Moje krwawiące nadgarstki, blada cera i spuchnięte oczy były oznaką, że powoli zabijałem samego siebie. Coś mówiło mi, że jestem niepotrzebny, że sprawiam mojej mamie i Benowi same problemy. Z jednej strony uwielbiałem Bena, ale z drugiej nienawidziłem go, bo w jakimś stopniu odbierał mi mamę, jedyną osobę jaką miałem na świecie. Mając 13 lat zacząłem przejmować się dosłownie wszystkim, każdą obrazą, każdym złym słowem skierowanym w moją lub moich bliskich stronę, a było ich naprawdę dużo. 
Gdy poznałem Louisa wszystko zaczęło się na nowo układać. Zawsze mogłem przyjść do niego w środku nocy, gdy pokłóciłem się z mamą lub Benem albo płakać w jego ramionach, gdy tęskniłem za tatą. Był kimś w rodzaju anioła, nadal nim jest. 
To niesprawiedliwe, że on uratował moje życie, a ja nie mogę uratować jego. I niedługo znów będę umierał, bo zabraknie osoby, dzięki której doceniłem życie. Zabraknie osoby, która całowała moje wszystkie blizny i nigdy nie dawała im wracać. Zabraknie Louisa, mojego Louisa. 



 Składam delikatny pocałunek na czole Niebieskookiego przyciągając go bliżej. Patrzy na mnie, uśmiechając się słodko po czym wplata palce w moje włosy. Kocham, kiedy to robi. 
- Dzień dobry - mówię cicho, podpierając się na łokciu. 
- Dzień dobry - odpowiada, a jego powieki opadają powoli, przysłaniając blask niebieskich tęczówek. 
- Jak się spało? - pytam, kładąc dłoń na biodrze Louisa. 
- Dobrze - szepcze i splata nasze palce, a na jego twarzy nadal utrzymuje się uroczy uśmiech. Za chwilę rozgląda się, po czym patrzy na mnie pytająco. - Jesteśmy w domu? 
- Tak - odpowiadam, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. 
- Dziwne, bo z tego co pamiętam, to zasnąłem na kanapie w domu twoich rodziców. - Drapie się po głowie wbijając wzrok w nasze splecione ze sobą palce. 
- Tak było - mówię przekonany. - Ale postanowiłem, że wrócimy do domu, żeby przygotować się na wyczerpujący dzień. Miałeś tak twardy sen, że nawet nie obudziłeś się, gdy zanosiłem cię do auta. 
- Zaraz, zaraz... - Usiadł patrząc na mnie dziwnie - Jaki wyczerpujący dzień? 
- Zabieram cię dzisiaj w bardzo fajne miejsce - wyjaśniam siadając obok bruneta. 
- To znaczy?
- To znaczy, że to niespodzianka - Wzruszam ramionami, a Louis posyła mi
pytające spojrzenie. - Dowiesz się, jak tam dotrzemy. 
- Lubisz trzymać ludzi w niepewności, prawda? - Na potwierdzenie jedynie kiwam głową zagryzając dolną wargę. - Jesteś okropny. 
- Być może. - Wstaję z łóżka i podchodzę do stojącej obok szafy. Wyciągam z niej czerwoną koszulkę i ciemne rurki po czym rzucam je w stronę Louisa. - Ubieraj się, ja w tym czasie zrobię śniadanie. 
- Co, jeśli się nie ubiorę? - pyta pokazując mi język. 
- To pójdziesz nago. - Wzruszam ramionami i wychodzę z sypialni. W jednej chwili wszystko uderza we mnie, tak nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Siadam na kanapie w salonie, biorąc kilka głębokich oddechów, a łzy są gotowe, by lada chwila popłynąć po moich policzkach. Co jest ze mną nie tak? Oddycham szybko i czuję przyśpieszone bicie serca. Przypominam sobie wszystkie wspaniałe, dobre, miłe chwile spędzone z Louisem, których było nieprawdopodobnie wiele. Wszystkie tkwią gdzieś w mojej pamięci i chyba nie mają zamiaru jej opuścić. I potem trafia we mnie smutna przyszłość. Przypominam sobie, że przecież niedługo już tego nie będzie. Nie będzie pięknych chwil, nie będzie już więcej ślicznych wspomnień, nie będzie szczerego uśmiechu Louisa, jego błękitnych oczu, dłoni tak idealnie pasujących do moich. Odejdzie kołysanka, którą czasem nuci mi do snu. Odejdą ramiona, w których mogę płakać. Odejdzie błękit tęczówek, promienny uśmiech. Odejdzie serce, którego rytm bicia kocham słuchać, kiedy zasypiam z głową na jego klatce piersiowej. Gdybym tylko mógł to wszystko zatrzymać...
 Patrzę na moje dłonie, które trzęsą się i nie potrafię nad tym zapanować. Śmieję się z tego, jak pochrzaniony stałem się przez te ostatnie dni. Jestem popieprzony. Chwilę temu śmiałem się z Louisem, a teraz płaczę i nie mogę zapanować nad moim trzęsącym się ciałem. To mnie niszczy, staję się słabszy, coraz bardziej. Czy to już paranoja? A może tylko wyolbrzymiam? Albo powinienem iść na coś w rodzaju terapii? Sam już nie wiem, co myśleć. 
- Harry? - słyszę nagle. Wycieram łzy i zmuszając się do uśmiechu, idę w stronę kuchni. 
- Już robię śniadanie - mówię, ale mój głos jest nieco załamany, co Louis doskonale słyszy. 
- Wszystko w porządku? - pyta, podchodząc do mnie. 
- Tak, tak, wszystko w porządku, nic się nie stało, Lou, jest okej. - Błąkam się we własnej plątaninie słów, przez co brzmie jak ostatni kretyn. 
- Jakoś ci nie wierzę - mówi, odwracając mnie w swoją stronę jedym ruchem ręki. 
- Lou... - szepczę błagalnie, gdy chłopak próbuje dopatrzeć się niewiadomo czego w moich oczach. 
- Płakałeś - mówi krótko, a ja czuję się, jakbym go zawiódł. Bo zawiodłem. 
- Nie, ja tylko...kroiłem cebule i...
- Płakałeś - powtarza, a ja wbijam wzrok w ziemie, spuszczając głowę.
- Przepraszam, nie chciałem, żebyś widział mnie takiego. 
- Harry... - Chłopak łapie za mój podbródek unosząc go do góry po czym znajduję i zatrzymuje mój wzrok. - Nie przepraszaj. Ja też wiele razy płaczę, to normalne w tej sytuacji. Gdybyśmy wszystko w sobie dusili, jeszcze bardziej nie bylibyśmy w stanie sobie z tym poradzić. 
- Kocham cię - mówię krótko, patrząc smutno na Louisa. Widzę, że powoli traci jakiś swój blask. 
- Ja ciebie też - odpowiada i za chwilę całuje mnie, co ja oczywiście odwzajemniam. Nasz pocałunek jest przepełniony różnymi uczuciami, od miłości przez delikatność po namiętność. 
- Wszystko już dobrze? - pyta, a ja kiwam głową. W końcu przyciąga mnie do siebie tak, że mogę znaleźć miejsce gdzieś w jego ramionach. Oddałbym wszystko, by zostać w nich na zawsze.


*** 


 - Zoo? To jest ta niespodzianka? - pyta Louis, widząc tabliczkę przy wejściu do parku. 
- Tak. Nie cieszysz się? - Łapię jego dłoń i prowadzę nas do kas. 
- Cieszę, oczywiście, że się cieszę! - woła wesoło i na szczęście nie wydaje mi się, że jest to coś w rodzaju sarkazmu. Uśmiecham się do niego, po czym odbieram nasze bilety. 
Po krótkim czasie znajdujemy się za bramą wejścia do dość dużego, Londyńskiego zoo. Splatam nasze palce nie bojąc się reakcji ludzi. Louis posyła mi szczery uśmiech i ciągnie mnie w kierunku wybiegu dla słoni. Stajemy przy wysokiej bramce patrząc na zwierzęta, które bawią się wesoło gdzieś przy wodzie. 
- Uroczę - mówię uśmiechając się, a Louis kiwa głową, potwierdzając moje słowa. 
- O mój Boże! - krzyczy nagle zasłaniając dłonią usta. 
- Co się stało? - pytam i w jednej chwili zostaje pociągnięty do bramki oddzielającej ludzi od innego wybiegu, tym razem lwów. 
- Tam są lwy, Harry, widzisz? - skacze szczęśliwie pokazując palcem na leżące na kamieniu dwa młode lwiątka. 
- Widzę, Lou - wzdycham przewracając oczami. - Przypomnij mi, kochanie, ile ty masz lat? 
- Oj, Harry, przestań. - Szturcha mnie ramieniem nadal uparcie patrząc na zwierzęta. - Spójrz na nie, są śliczne! 
- Mam coś śliczniejszego obok siebie - mówię, starając się brzmieć choć trochę romantycznie. 
- Ta pani jest niczego sobie, ale chyba ciut za stara - mówi patrząc na staruszkę stojącą po mojej prawej stronie. 
- Mówię o tobie, głuptasie! - Lekko uderzam go łokciem, uśmiechając się zadziornie. 
- To słodkie, ale i tak jesteś kiepskim podrywaczem. - Odwzajemnia wścibski uśmiech. 
- Wielkie dzięki - mówię, tupiąc nogą. 
- Nie ma za co - odpowiada znów łapiąc moją dłoń. - Gdzie teraz?
- Może żyrafy? Lubię żyrafy. Mają długą szyję i są takie...żyrafowe. 
- Co ty nie powiesz? - Louis patrzy na mnie śmiejąc się z moich słów. - To było inteligentne, Harry, bardzo. 
- Chciałem cię rozśmieszyć - tłumaczę się. 
- Udało ci się - mówi uśmiechając się do mnie słodko. 
 
 Zwiedzenie całego zoo zajęło nam około trzech godzin. Były to trzy godziny śmiechu i wspaniałej zabawy. Spędziliśmy ten czas naprawdę wspaniale. 
Po naszej przygodzie w krainie zwierząt wybraliśmy się na obiad do wybranej przeze mnie restauracji. 

 - Co podać? - pyta kelner zerakając na Louisa. 
- Poproszę Spaghetti - mówi brunet uśmiechając się w stronę mężczyzny. 
- Oczywiście. A dla pana? 
- To samo - również uśmiecham się przyjaźnie, co kelner odwzajemnia i za chwilę odchodzi z naszym zamówieniem na kartce. 
- Spaghetti? Louis, tutaj są owoce morza, jest wszystko, a ty bierzesz właśnie spaghetti? - Zwracam się do Louisa, który patrzy na mnie jak na idiotę. 
- Ty jednak jesteś nienormalny - mówi, jak gdyby nigdy nic. 
- Ja? 
- Tak, ty. Czepiasz się, że zamówiłem spaghetti, ale sam zrobiłeś to samo. 
- Bo chciałem wziąść to samo, co ty.
- Głupek - rzuca otwierając przed sobą karte dań. 
- Czemu akurat spagetti? - pytam spokojnie. 
- A czemu nie? Poza tym chyba masz amnezje, bo na mojej liście pisze czarno na białym, dokładnie w dziesiątym punkcie, że chcę zjeść spaghetti w pięknej restauracji - wyjaśnia, a ja jedynie śmieję się pod nosem. Ten chłopak, nawet gdy jest wkurzający potrafi oczarować. 


 Po naszym posiłku wybraliśmy się na krótki spacer po parku. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, siadaliśmy na ławkach po to, by za chwilę z nich wstać i iść dalej. Ludzie, widząc masze splecione palce uśmiechali się miło lub nie zwracali uwagi i było to naprawdę miłe z ich strony. Przy Louisie zawsze czuję się wyjątkowy, to on sprawia, że moje dawne kompleksy poszły w niepamięć.
 Po spacerze wróciliśmy do domu i na koniec dnia obejrzeliśmy jakiś film lecący na nieznanym mi kanale. 

 Patrzę na Louisa, który powoli zasypia na moim ramieniu. Biorę go na ręce i zanoszę do sypialni. Leżę przy nim, aż odpływa do krainy snu. Kiedy widzę, że już śpi, idę w stronę kuchni i siadam przy stole biorąc w dłonie mój telefon. 4 nieodebrane połączenia od...nie, to niemożliwe, to nie może być prawda. Po prostu nie. 
Odkładam telefon i idę w stronę drzwi. Muszę się przewietrzyć. 



_______________________________________
 
Następny rozdział we wtorek lub środę i znów wracam do dodawania co sobote :) x



sobota, 11 października 2014

Rozdział 3

 Jestem w szpitalu, a wszystko jest niesamowicie niewyraźne, jakby wszędzie panowała uciążliwa mgła. Biegnę przed siebie nie patrząc na ludzi, których mijam, nie zwracam uwagi na cokolwiek. Wreszcie staję przed salą i patrzę przez szybe na leżącego na stole operacyjnym Louisa. Próbują wybudzić go na różne sposoby. Widzę, jak jeden z lekarzy kręci głową i odkłada przyrządy na stolik obok, a reszta spuszcza głowy. Dlaczego oni zakrywają go jakimś niebieskim materiałem? 
 Z sali wychodzi lekarz i mówi, że mu przykro. Dlaczego mu przykro? Przecież Louis się obudzi, jego ulubiony budzik sprawi, że zaraz się obudzi, za chwilę, za momencik. On ma twarde sny, teraz też taki ma. Wystarczy tylko nastawić budzik, jego ulubiony, ten, który zawsze go budzi, tym razem też go obudzi, albo sam go obudzę. On wstanie, prawda? Musi wstać. 
Dlaczego lekarz mówi, że on nie żyje? Przecież on tylko śpi, on ma tylko twardy sen. Muszę go obudzić. Czemu lekarz nie pozwala mi do niego wejść? Dlaczego mówi, że zgon nastąpił o 22:45? Przecież Louis tylko śpi. 
Dlaczego wszycy mówią, że go straciłem? Przecież on śpi, Louis tylko śpi i zaraz się obudzi, nastawię jego budzik i wstanie. On tylko śpi. 



 Budzę się i przecieram zaspane jeszcze oczy. Patrzę na lewą stronę łóżka, na której zasnął Louis, ale go tam nie ma. Schodzę na dół i na szczęście widzę go rozmawiającego z moją mamą. Wzdycham z ulgą. 
- Cześć Harry, jak się spało? - pyta mama, gdy ziewam przeciągle.
- Miałem okropny sen - mówię przypominając sobie to, co śniło mi się tej nocy. Moje sny zawsze były dziwne i nieprzyjemne, ale ten aż boli, kiedy odtwarzam go ponownie w głowie coś kuje mnie w sercu, a mój żołądek wywraca nieprzyjemne koziołki. 
Louis patrzy na mnie smutno. Wygląda, jakby ktoś odebrał mu kolejną dawke sił. 
- Co takiego ci się śniło? - zadaje pytanie gdy podchodzę do niego i całuję delikatnie czubek jego głowy. 
- Nie ważne, jakieś bzdety - odpowiadam i za chwilę sięgam po reklamówke leżącą na blacie w kuchni. - Musisz wziąść lekarstwa. 
- Po co? - Patrzy na mnie pytająco, a ja siadam obok niego na krześle podając mu cztery tabletki i szklanke wody. 
- Mamo...- mówie krótko. Na szczęście mama rozumie, o co mi chodzi. 
- Oh, jasne. Jak będziecie coś chcieli, to jestem na dworze. - Uśmiecham się dziękując jej skinięciem głowy. Kiedy wychodzi rzuca na nas ostatnie spojrzenie. I znów widzę to beznadziejne współczucie w jej oczach. 
- Harry, po co mam brać te tabletki? Ja umieram, na to nie ma lekarstwa - mówi słabo. Patrzę na niego i widzę ból, taki sam, jaki mogę dostrzec patrząc w lustro. Widzę, że cierpi, tak samo jak ja. 
- Musisz to brać, bo inaczej osłabniesz i nie będziesz w stanie normalnie funkcjonować. Louis, proszę.
- Nie - mówi zdecydowanie. Dlaczego on musi być tak uparty?
- Louis, do cholery! Nie rozumiesz, że te tabletki pomogą ci żyć?! Chcesz umrzeć za miesiąc?! Chcesz cierpieć?! - Unoszę się i po krótkim czasie zaczynam tego żałować. 
- Nie rozumiem! Na cholere mam brać tabletki, skoro i tak ktoś postawił pieprzony krzyż w moim kalendarzu! Ja umieram, nie potrzebuję cholernych lekarstw! 
- Zrozum, one są ci potrzebne. Lekarz powiedział, że bez nich twój organizm będzie osłabiony i będzie umierał bardzo szybko - mówię powoli i tym razem spokojnie. 
- I tak umiera, co za różnica?
- Różnica jest taka, że wolę trzy miesiące niż jeden - tłumaczę powoli. - Zrób to dla mnie i weź te tabletki, proszę. 
Louis wzdycha aż wreszcie pojedyńczo połyka wszystkie tabletki. Odstawia szklankę na stół i spuszcza głowe wbijając wzrok w ziemie. 
- Masz tabletke na wymioty? - pyta cicho zasłaniając buzie dłonią, a ja kręce głową przecząco. - Zaraz wracam. 
Idę za Louisem w kierunku łazienki. Gdy wymiotuje, kucam obok niego i kładę dłoń na jego czole odgarniając tym samym niesforną grzywkę. Jestem niemal pewny, że właśnie pozbywa się resztek śniadania, które niedawno zjadł. Kiedy słyszę ciche łkanie przysuwam się do niego bliżej i widzę łzy płynące po jego bladych policzkach. Podaje mu ręcznik, którym za chwilę wyciera okolice ust. 
- Nie płacz, kochanie, już dobrze - mówię cicho delikatnie całując jego skroń. Louis nadal nachyla się nad muszlą klozetową. 
- Ja tak nie chce, nie chce - powtarza, gdy pomagam mu wstać. Wreszcie biorę go w ramiona, robiąc palcami małe kółeczka na jego plecach. 
- Niedługo wszystko będzie dobrze, jeszcze tylko kilka dni - tłumacze, ale Louis zdaje się nie wierzyć w moje słowa. 
- Mam tego dość. - Wtula się we mnie, chowając twarz w zagłębieniu mojej szyi. 
- Wkrótce lekarstwa zaczną działać, Lou, musisz wytrzymać kilka dni.
Louis kiwa głową i wzdycha cicho. 
- Trzeci punkt z listy to kupno domu. Kupimy dom? - pyta, a ja nie mam pojęcia, co odpowiedzieć. Oddałbym wszystko, by sprawić, by był szczęśliwy, ale nie jestem pewny, czy mnie na to stać. Uśmiecham się łapiąc dłoń chłopaka. 
- Obiecałem ci coś, a ja dotrzymuję słowa - mówię i biore twarz chłopaka w dłonie. - Hej! Uśmiechnij się! 
- Po co? - pyta obojętnie. 
- Bo kocham twój uśmiech, kocham, gdy się uśmiechasz - tłumaczę. - No dalej, Lou!
Wkońcu dostaję to, czego chcę. Louis uśmiecha się szczerze, gdy całuję czubek jego nosa. 
- Jesteś niemożliwy - mówi wychodząc z łazienki, a ja idę krok w krok za nim. 
- Ale i tak mnie kochasz. 


***


 Zostawiam auto gdzieś przed warsztatem i idę w jego stronę. Pukam kilkakrotnie w dość duże, metalowe drzwi, które po chwili otwiera mój ojczym. 
- Harry? Co tu robisz? - pyta, a ja uśmiecham się zadziornie, wchodząc do środka. 
- Też miło cie widzieć - rzucam, siadając na krześle. 
- Wybacz, mam kiepski dzień. - Zdejmuje rękawiczki i siada obok mnie. 
- Rozumiem. - Kiwam głową. - Nie wiem, co robić. 
- Możesz pomóc mi przy aucie. 
- Nie o to chodzi. Louis, to znaczy ja i Louis, chcemy kupić dom, ale nie mam pojęcia, jak chcemy to zrobić - tłumaczę.
- Chcecie kupić dom? Po co? Przecież macie mieszkanie. 
- To dwie inne rzeczy. Myślałem nad niewielkim domkiem na działce. 
- To całkiem dobry pomysł. Mam znajomych robotników, jeśli to cię pocieszy - mówi, a ja czuję przypływ nadziei. - Pieniądze też są, uzbieraliśmy z mamą dość sporo pieniędzy na twoją przyszłość, myślę, że starczy nawet na kilka nowych mebli. 
- Naprawdę? Dziękuję, dziękuję, dziękuję - powtarzam i za chwilę znajduję się w ramionach Bena. 
- Nie ma za co, a teraz leć do domu, bo jestem zajęty - mówi uśmiechając się. Kiwam głową i wychodzę z warsztatu kierując się w stronę auta. 
Kocham chwile, gdy w jedną sekundę wszystko nabiera pięknych barw. 


***


- Wróciłem! Gdzie Louis? - pytam mame, kiedy przekraczam próg jej domu. 
- Ciii - ucisza mnie przykładając palec do ust. - Niedawno zasnął.
Podchodzę do kanapy w salonie i widzę śpiącego Louisa. Głowe trzyma na kolanach mojej mamy, a obok niego leży nasz mały Łatek. To, co widzę jest prawdopodobnie najpiękniejszym widokiem jaki kiedykolwiek mogłem ujrzeć. Louis wygląda jak mały chłopiec, który zasnął na kolanach mamy po męczącym dniu w szkole. Niebieskooki i moja mama zawsze byli ze sobą blisko i dogadywali się bez problemu, co ja naprawdę doceniałem i w jakimś stopniu kochałem. To wspaniałe, kiedy twoja rodzina tak bardzo uwielbia twoją drugą połówkę. 
Siadam obok mamy, która trzyma dłoń we włosach śpiącego Louisa. 
- Nie chcę go tracić - mówię i opieram głowę o jej ramie. 
- Wiem, kochanie. - Jestem jej wdzięczny, że mimo wszystko nie próbuje mnie okłamywać, nie mówi, że będzie dobrze, bo i tak każdy kto zna stan Louisa wie, że nie będzie. 
- On nie zasługuje na śmierć, on nie powinien umierać - szepczę, patrząc na wznoszące się i opadające ciało Lou. 
- Śmierć to nie kara, Louis nie jest ukarany - mówi, a ja patrzę na nią pytająco. - Czasem anioły muszą opuścić ziemie i udać się spowrotem tam, gdzie ich miejsce. 
- Mamo, błagam, nie mam już siedmiu lat.
- Wiek jest tutaj nieistotny. Pamiętasz, jak chodziliśmy na pole i patrzyliśmy na gwiazdy? Szukaliśmy twojego taty wsród nich. Ludzie, którzy byli aniołami na ziemi stanął się nimi również po opuszczeniu jej. Gwiazdy to właśnie anioły, które patrzą na swoich bliskich i opiekują się nimi. 
- Chciałbym wierzyć, że to prawda - mówię cicho wstając z kanapy. - Pójdę się położyć. 
 Chwilę później leże w pokoju gościnnym patrząc na listę Louisa. Skreślam drugi punkt, a trzeci jedynie do połowy, bo nie mam pewności, czy uda mi się spełnić jego życzenie o własnych czterech ścianach. Mimo wszystko mam nadzieję, że uda mi się skreślić wszystkie punkty, łącznie z ostatnimi, które bolą za każdym razem, gdy je czytam. 
To dziwne, że czasem nadal potrafię się uśmiechać.
Może ja jeszcze do końca nie uświadomiłem sobie tego, że tracę najważniejszą osobę w moim życiu? Może oszukuję się, że wszystko da się naprawić? Że umiem naprawić Louisa? Chciałbym, ale to potrafi tylko ten ktoś na górze, w którego istnienie coraz bardziej wątpie, bo skoro kocha swoje dzieci, to czemu chce, by cierpiały? 

To wszystko nie ma sensu


_______________________________________

Rozdział krótki i nudny, ale to chyba przez mój PRAWIE brak wolnego czasu ( znalazłam go na napisanie rozdziału ofc ale bardzo mało) i przez WWA w kinie (kto był? Jak wrażenia? :D). Wróciłam do domu o 22 i jestem wyczerpana i nie wiem jakim cudem dodaje ten rozdział haha ( i tak jest beznadziejny) 
To następny rozdział dodam w czwartek jako taką rekompensatę (czy coś xd) :) 

sobota, 4 października 2014

Rozdział 2

 Chyba zaczynam wariować, bo właśnie przygarniam kota. To dziwne, bo szczerze nienawidzę kotów i wizja posiadania takiego w domu to obłęd, ale cóż, Louis zawsze chciał mieć takiego sierściucha przy sobie.
 Przekraczam próg naszego mieszkania i stawiam klatkę ze zwierzęciem na ziemi. Louis wstaje z kanapy i podchodzi do mnie uśmiechając się, ale już nie tak jak dawniej to robił. Kiedyś jego uśmiech był zupełnie inny, żywy, szczery, teraz pozostał tylko jego cień. 
Jest ubrany w czerwony szlafrok i to również przypomina mi o jego chorobie. Zwykle nie chodził w szlafrokach, wręcz ich nienawidził. Ma potargane włosy i bladą cere. Wygląda, jakby dopadła go grypa. Może przeziębił się, jak spaliśmy na dworze? Jestem idiotą, że się na to zgodziłem, przecież on jest chory. Louis jest poważnie chory, nieuleczalnie. To wszystko tak okropnie brzmi, tak strasznie, tak obco. 
 - Hej mały - mówi do zwierzaka kucając na przeciwko klatki. - Mogę wziąć go na ręce? 
- Pewnie - .Wyjmuję sierściucha z klatki i podaje go Louisowi. 
- Jaki piękny. - Przytula do siebie zwierzaka, a ja uśmiecham się, obserwując całą sytuacje bardzo uważnie. Kotek ma niecałe 6 miesięcy i jest naprawdę malutki. Jest biały, w niektórych miejscach ma rude i czarne łatki. 
- Teraz trzeba znaleźć dla niego imię - mówię i idę z Louisem trzymającym w ramionach zwierzaka  do salonu. 
- Co powiesz na Łatka? Ma takie urocze łatki, Łatek pasuje idealnie - twierdzi, całując kotka w czubek główki. 
- Witaj w rodzinie, Łatek - mówię w strone zwierzaka. Louis stawia Łatka na ziemi i podchodzi do mnie, po czym staje na palcach i składa delikatny pocałunek na moich ustach. 
- Dziękuję - szepcze, a ja uśmiecham się patrząc w jego piękne, niebieskie oczy, i gdyby nie Łatek potykający się o moją nogę, pewnie bym w nich zatonął, jak w głębokim oceanie. 
- Nie ma za co, skarbie. A teraz weź Łatka, bo chyba woli twoje ramiona od pełnej przeszkód podłogi.
Louis śmieje się, bierze kotka na ręce i idzie do sypialni rzucając krótkie ''zaraz wracam''. 
 Nie wiem, ile to ''zaraz'' u Louisa trwa, ale jak dla mnie trochę za długo. Wstaje z kanapy i idę w kierunku sypialni. Otwieram przymknięte drzwi i widzę Louisa opartego o ścianę jedną ręką, druga spoczywa na jego ustach. Chłopak szlocha i spogląda na mnie. Dłoń, którą zasłania usta jest we krwi, tak jak jego bluzka i okolice ust. Podchodzę do niego szybko i pomagając mu ustać na nogach zaprowadzam go do łazienki. Pochyla się nad umywalką nadal trzymając dłoń na ustach. 
- Odsuń rękę - mówię, ale chłopak kręci głową.- Nie blokuj tego, Louis, słyszysz? 
Wreszcie postanawia mnie posłuchać i odsłania buzie, wymiotując dużą dawką krwi pomieszanej ze śliną. Nie wiem co robić, chyba zaczynam panikować. Sięgam do kieszeni po telefon i wykręcam numer na pogotowie. 


***

 Każda z minut zdaje się trwać wiecznie, gdy czekam w szpitalnym holu na jakiekolwiek informacje. Trzymam na kolanach klatkę ze śpiącym Łatkiem. Louis nie darowałby mi, gdybym zostawił go samego w domu. 
Wreszcie z sali wychodzi lekarz i siada obok mnie, patrząc w moje oczy ze współczuciem, znowu. 
- Co mu jest? - pytam, ale nie jestem pewny, czy chce znać odpowiedź. Co, jeśli odebrali mu cząstkę jego ostatniego czasu? 
- To jedna z objaw, nic poważnego - wyjaśnia, a ja czuję, jak bicie mojego serca wraca do normalnego rytmu. - Jednak muszę cie ostrzec, że Louis niedługo będzie miał poważne problemy z odżywianiem. Nie będzie chciał jeść, być może będzie cie nawet błagał, żebyś nie dawał mu jedzenia, ale mimo wszystko musi jeść. Musisz wmusić w niego jedzenie.
- Rozumiem, oczywiście - kiwam głową. 
- Jeszcze jedna sprawa. - podaje mi kartkę, na której widnieją nieznane mi nazwy. - To lekarstwa. Napisałem ich nazwy i ile razy Louis powinien je brać. Pilnuj, by robił to codziennie, bo niedługo tylko one będą w stanie utrzymać go przy życiu. 
- Jak to? - Czuje ból w sercu i nieprzyjemne kłucie w podbrzuszu. Ostatnio miewałem takie bóle zbyt często. 
- Przykro mi to mówić, ale Louis powoli traci siły. Choroba niszczy jego organizm z dnia na dzień. Jeśli nie będzie brał lekarstw jego czas może skrócić się nawet o miesiąc. Jego organizm sam nie przetrwa nawet dwóch miesięcy. Te lekarstwa są koniecznością jeśli chce pan dla niego więcej czasu - tłumaczy, a ja czuję łzy napływające do moich oczu. - Ale nie będą one działać w nieskończoność. W połowie października, czyli trzeciego miesiąca podłączymy mu specjalną maszynę podtrzymującą bicie jego serca. Niestety, ona wystarczy tylko na jakiś czas, potem decyzja o czasie wyłączenia jej będzie zależeć od Louisa i ciebie. 
- Mam go wyłączyć? Tak po prostu pozwolić jego sercu przestać bić? - Czuje słone krople spływające po moich policzkach. To wszystko jest nienormalne. 
- To zależy głównie od Louisa. On będzie wiedział, kiedy ją wyłączyć, będzie czuł, kiedy to zrobić. - Mężczyzna kładzie dłoń na moich plecach. - Przykro mi Harry, rozumiem, przez co przechodzisz. 
- Nic pan nie rozumie - mówię i nawet nie mam siły na otarcie łez. 
- Uwierz mi, że rozumiem. Kilka lat temu przechodziłem przez to samo, musiałem pożegnać się z żoną, na zawsze. Pewnego wieczora poczuła, że już czas i to był koniec. Wziąłem ją w ramiona i razem wyłączyliśmy jej serce. Nie chciałem jej cierpienia, dlatego pozwoliłem jej odejść. - Patrzę na mężczyznę może 20 lat starszego ode mnie i widzę miłość w jego oczach. Musiał naprawdę kochać żonę, skoro nadal istnieje w nich ta wspaniała iskra. 
- Przykro mi - mówię i wreszcie czuję, że ktoś rozumie mój cały ból. 
- Dbaj o niego, spraw, by te ostatnie 3 miesiące były najlepsze w całym jego życiu. Kochaj go, bo jedyne, czego on teraz pragnie to właśnie twoja miłość - mówi i uśmiecha się lekko. Kiwam głową. 
- Mogę zabrać go już do domu? - pytam na co lekarz przytakuje i prowadzi mnie do sali, w której na jednym z łóżek siedzi Louis. Wygląda, jakby ktoś zabrał wszystkie jego siły, a ja czuje się winny, bo nie mogę mu pomóc.
 Louis wstaje z łóżka i powoli idzie w moją stronę po czym wtula się we mnie, a ja czuję, jakbym zabrał cząstkę jego bólu i zamknął głęboko w sobie.
- Możemy jechać do domu? - pyta, a ja kiwam głową.
- Dziękuję - mówię krótko w stronę doktora, który uśmiecha się do mnie po czym znika za drzwiami do sali. 
 Prowadzę Louisa w stronę wyjścia ze szpitala. Stajemy na zewnątrz i dopiero po chwili przypominam sobie, że przecież nie ma tu mojego samochodu. 
- Jedziemy taksówką? - pyta Louis, a ja kręcę głową przecząco. - Nie wziąłeś portfela? 
- Wziąłem, ale mam inny pomysł. - Wyjmuję z kieszeni komórkę i wykręcam numer do ojczyma. 
- Halo? - Słyszę kobiecy głos pochodzący z drugiej strony słuchawki. 
- Cześć mamo, jest może Ben? 
- tata, kochanie, tata - poprawia mnie na co przewracam teatralnie oczami. - Jest w pracy, zapomniał telefonu. 
- To ty jesteś w domu? - spytałem zdziwiony, ale dopiero potem zdałem sobie sprawę, która jest godzina i że mama już półgodziny temu skończyła prace. 
- Tak, jestem w domu. Jak macie ochotę to przyjedzcie z Louisem na obiad. 
- A mogłabyś po nas przyjechać? Stoimy pod szpitalem, zapomniałem nazwy ulicy ale na pewno wiesz, o który chodzi. 
- Pod szpitalem? Mój Boże, co się stało? - Patrzę na Louisa siedzącego na ławce kilka kroków od miejsca, w którym stoję. 
- Potem wszystko ci wyjaśnię, nie martw się.
- Za chwilę tam będę, nie odchodźcie nigdzie. 
- Nie mamy zamiaru. 
 Rozłączam się i siadam obok Louisa. Biorę jego dłoń w moje, a on opiera głowę o moje ramie. Siedzimy w ciszy, która powoli zaczyna robić się niezręczna. 
- Boję się - mówi wreszcie Louis.
- Czego? - pytam opierając głowę o jego. 
- Umierania. - Za każdym razem, gdy ktoś wspomina przy mnie o śmierci moje oczy zachodzą łzami, naprawdę. Myślę, że tak bardzo boli to słowo i niesie ze sobą tyle cierpienia, że nie jestem w stanie go znieść. Czuję, jakbym tracił mowę, jakby w moim gardle wyrosła gula ogromnych rozmiarów. 
Na szczęście w porę przyjeżdża mama i macha nam ręką dając znak, żebyśmy wsiadali do auta. 
- Chodź słoneczko - mówię podając Louisowi rękę. 
- Cześć chłopcy! - Anne przytula nas mocno całując po kolei nasze czoła. 
- Hej Anne - mówi Louis uśmiechając się. 
- A co ty taki blady? Louis, wszystko w porządku? - pyta, a chłopak patrzy na mnie po czym mówi:
- Tak, wszystko okej. - Zawsze wiem, kiedy kłamie. Wystarczy spojrzeć na jego zaciśnięte wargi i wzrok wbity w ziemię. Kłamał również teraz. 
- I tak z was wszystko wyciągne. Wsiadajcie do auta. 
 Otwieram Louisowi drzwi i podaję mu klatkę z nadal spokojnie śpiącym Łatkiem, po czym siadam obok niego. 
- Mamo, jest gdzieś po drodze apteka? - pytam zapinając pasy i sprawdzam, czy Louis zapiął swoje. 
- Jest, a czemu pytasz? - Mama patrzy na mnie zdziwiona przez lusterko. 
- Zatrzymaj się tam, jeśli możesz. Muszę coś załatwić. - Patrzę na Louisa, ale chłopak wydaje się nie przejmować tym, co powiedziałem. Może lekarz mu jeszcze nie powiedział? Może o wszystkim wiem tylko ja?


***


 - Dziękuję - mówi Louis wstawiając pusty talerz do umywalki.
- Na zdrowie, skarbie - Mama uśmiecha się do niego i wraca do jedzenia swojej sałatki. Na prawdę nie rozumiem, czemu jest na diecie, ale nie mam zamiaru się wtrącać.
- Mógłbym się położyć w pokoju gościnnym? - pyta Louis i po chwili ziewa. - Jestem dziwnie zmęczony. 
- Oczywiście. Wiesz gdzie jest, prawda? - upewnia się mama. 
- Tak - odpowiada uśmiechając się i za chwilę znika w przejściu z salonu do kuchni. Wzdycham cicho odsuwając od siebie talerz. 
- Harry, coś cie trapi, co się dzieje? - pyta mama, ale nie do końca wiem, czy powiedzieć jej o chorobie Louisa, nie chcę jej martwić. 
- Nic, chyba jestem zmęczony. 
- Dlaczego byliście dzisiaj w szpitalu?
- Nie ważne - mówię z rezygnacją patrząc na bawiącego się swoim ogonkiem Łatka. Chyba muszę jej powiedzieć, nie umiem cały czas kłamać. 
- Harry...
- Louis ma raka. - Udaje mi się wreszcie wydusić z siebie całą prawdę, bolesną jak cholera. 
- Harry, O czym ty mówisz?
- Louis jest chory, ma raka, nieuleczalnego. Zostały mu trzy miesiące życia. Ma brać jakieś cholerne tabletki a potem podłączą go do cholernej maszyny, która będzie pomagała mu żyć. A ja mam go potem od niej odłączyć, mam ją wyłączyć i tak poprostu dać mu odejść. Ja sobie bez niego nie poradzę, mamo, nie dam rady. Czy ktoś może podłączyć mnie do tej samej maszyny i wyłączyć ją w tym samym czesie, co jego? Proszę, ja sobie nie poradzę, nie dam rady. - Po moich policzkach płynęły łzy i nawet nie potrafiłem nad nimi zapanować. Za każdym razem gdy mówiłem komuś o chorobie Louisa reagowałem tak samo i czułem, jakby ktoś podpalił moje serce i wbijał w nie najostrzejszy z noży najgłębiej jak się da. 
- O mój Boże. - Mama zakrywa usta dłonią i po chwili podchodzi do mnie, a ja płaczę w jej ramionach. 
- Gdybym tylko umiał go naprawić. Dlaczego nie umiem? Dlaczego jestem taki bezradny? 
- Ciii - uspokaja mnie, a ja zauważam krople łzy spływającą po jej policzku. - Idź spać, kochanie, widać, że jesteś zmęczony. Jutro porozmawiamy. 
Kiwam głową. Sen to bardzo dobry pomysł, łzy chyba naprawdę zabierają ostatnie siły człowieka. 
 Kładę się obok Louisa. Chłopak już śpi, a przynajmniej tak mi się wydaje. Całuję delikatnie jego czoło. 
 Dlaczego to wszystko musi tak bardzo boleć? Dlaczego nie mogę dostać czegoś w rodzaju znieczulenia? Czuję, że tracę siły, każdego dnia, i nie jestem w stanie tego zatrzymać. 


_________________________________________________
Następny rozdział w sobotę :) xx